Najnowsze wpisy


Pierwszy tydzień
Autor: malastudentka8
Tagi: pierwszy tydzień   strefa komfortu   mała studentka  
08 października 2017, 23:44

Kiedy pół roku temu wpadłam na GENIALNY pomysł, żeby przenieść moje całe życie do Krakowa, wydawało mi się to bardzo łatwe. Kończyłam licencjat, nie miałam nic do zostawienia. Zero perspektyw na awans w nic nieznaczącej pracy, brak miłości i prawdziwych przyjaciół. Fakt zostało parę znajomych, ale to tylko znajomi. Z rodziną przecież mogę się spotykać tak jak do tej pory. Tylko miasto dalej. Kraków. Symbol moich marzeń. Tak…

Więc stało się. Od początku napotkałam problemy. Najpierw uczelnia. Przekonanie, że na Uniwersytet Jagielloński dostają się tylko wybitne jednostki okazało się być mitem. Nie mówię, że jestem intelektualnym ignorantem, no ale nie ukrywajmy. Do Nobla mi daleko. Później zaświadczenie od lekarza, milion minut spędzonych w kolejkach, telefony po przychodniach, bo przecież trzeba mieć zaświadczenie z medycyny pracy, a darmowe można tylko załatwić w Krakowie.  Stresy, stresy, stres. Za 50 zł i wódkę za info o lekarzu można załatwić wiele. Później mieszkanie. Kolejna podróż i odkrycie, że niektórzy nigdy nie są słowni. Kiedy szukałam mieszkania we Wrocławiu, miałam wrażenie, że każdy właściciel stara się jednak za wszelką cenę wynająć swoje lokum. Tutaj jest zupełnie inaczej. Jak nie Ty to ktoś inny, on ma czas, Ty nie. No ale udało się. Co prawda w pokręcony, mongolski sposób, ale mieszkać mam gdzie. Teraz już tylko przeprowadzka.

Stresowałam się strasznie. A co jeśli nie dam rady? Co jeśli nikt tam mnie nie polubi i będę życiowym nolifem? Spakowałam się już trzy dni przed żeby niczego nie zapomnieć. Nie przewidziałam jednak paru rzeczy. Po pierwsze, że nie będzie tam wspólnych garnków. Więc przez cały pierwszy tydzień podgrzewałam jedzenie na kaloryferze. Dobrze, że zaczęli grzać. 2 h na 4 „biegu” i wychodzą całkiem ciepłe naleśniki. Serio.

Kiedy przyjechałam w niedzielę i rozpakowałam rzeczy, stwierdziłam, że nie mogę zostać w mieszkaniu, bo wyjście z mojej strefy komfortu okazało się być na tyle brutale i gwałtowne, że gdybym została sam na sam z komputerem na moim jednoosobowym łóżku to pewnie poryczałabym się jak bóbr i tak skończyłaby się moja przygoda z Krakowem. Postanowiłam poszukać jednak kogoś kto mieszka w owym dużym mieście i chce się chociaż przejść. Byłam tego dnia z siebie bardzo dumna, że nie sięgnęłam po żaden alkohol. Zniosłam to dzielnie niczym prawdziwa niezależna kobieta. Wtedy to odkryłam, że K. również przeniósł się do dawnej stolicy, więc pierwszy wieczór spędziłam z nim włócząc się po ciasnych uliczkach i spożywając „ostatnią wieczerzę” w McDonaldzie. Ten cheeseburger nigdy wcześniej i pewnie nigdy później tak nigdy nie smakował. Później miało być już tylko gorzej. Pierwszy dzień na uczelni okazał się być ciężki. Trochę ze względu na przedmioty, trochę ze względu na ludzi. Większość osób się znała, a te które się nie znały bały się lub wstydziły zagaić rozmowę. Atmosfera udzieliła się również mnie. Od początku nie stałam się miss popularności, ciężko mi było nawiązać z kimś kontakt, a jeśli już się to udało to po dłuższej chwili osoba ta zdawała się stawać aż za intensywna w przekazywaniu swojej historii życia. No cóż, zaczęło rządzić prawo stada. Od razu było widać hierarchę grupy. Ja niestety plasowałam się gdzieś na końcu, jako element „obcy”, do którego raczej lepiej się nie zbliżać jeśli nie zaistnieją odpowiednie bodźce poznawcze. Cały czas pamiętam tą ciszę, która zapadła w momencie rozdawania indeksów. Kiedy padło moje nazwisko a ja musiałam przejść przez całą sale, czułam wzrok wszystkich siedzących tam osób na sobie.

Minął pierwszy tydzień. Przez to, że studiuje dwa kierunki często zdarza mi się spóźniać na zajęcia. Kiedy wchodzę, a raczej wpadam zdyszana do sali, nie tylko czuję na sobie potępiający wzrok wykładowcy. Czuję również ten sam cichy, lekko ciekawski i lekko zirytowany wzrok grupy. Wszyscy moi znajomi mówią, że to kwestia czasu. Zobaczymy. Daje sobie dwa tygodnie. Może coś się zmieni.

Pierwszy mój powrót do domu był dla mnie zarazem wybawieniem ale również przygnębieniem.  To było coś z cyklu „przygody małej studentki z Krakowa”: Pierwszy tydzień pełen stresów, więc głowa mi pękała od nadmiaru załatwiania spraw. Na dodatek dzień wcześniej musiał przejść orkan więc WSZYSTKIE pociągi z Krakowa i do Krakowa były opóźnione. Nabraliśmy już ponad godzinę opóźnienia. W przedziale obok jechały nieznośne bachory, które od Krakowa odstawiały manianę, drąc się w niebogłosy i kopiąc wszystko co popadnie (no jak długo tak można, nie wiem, ale latały po pociągu kiedy wysiadałam w Oławie). A ja co? Uprawiałam kreatywną księgowość i czytałam o strategiach zarządczych. Chyba mózg mi się przegrzał albo próbowałam zrobić z siebie panią ważną. Z komputerkiem, własnym internetem i takimi innymi. Kiedy  wysiadłam w Oławie, czułam się jakby nie było mnie tam rok. Cisza, spokój, mama, jedzenie. Prawie jak raj. Ale strasznie krótki raj. Następnego dnia spotkałam się z dziewczynami na piwie i było jak dawniej. Śmiech, wspólne historie i opowieści przy których nie musiałam tłumaczyć kto kim jest. Stwierdzam, że wyjście ze swojej strefy komfortu jest bardzo trudne. Trzeba być przygotowanym na samotność i walkę o swoje.

Mój pierwszy powrót do Krakowa też był trudny. Chociaż już nie płakałam. Wiozłam z sobą kilogramy jedzenia i inne potrzebne rzeczy. Wszystko wydawało się ciężkie. Na dodatek nie miałam miejsca w pociągu więc pół podróży spędziłam na podłodze koło toalety. Z resztą nie byłam sama. Takie tam studenckie czasy. Ale jadę z nadzieją, że będzie lepiej. I nastawieniem, że Wszystkich Świętych już niedługo, więc będę mogła wrócić na dłuższą chwilę do domu.  Ciekawe ile jeszcze razy zadam sobie pytanie, co mi odbiło, że postanowiłam wszystko zmienić i czy ta zmiana wyjdzie mi na dobre?